Nauczyciel do tablicy

Aleksandra Pezda 2012-06-18, ostatnia aktualizacja 2012-06-18 09:30:22.0

Ile i za ile pracuje polski nauczyciel? Wreszcie trzeba znaleźć odpowiedź na to pytanie. Inaczej nigdy nie wyjdziemy poza krzywdzące wszystkich stwierdzenie b. ministra edukacji: „Nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że im za to płacimy”.

To zdanie padło w 1997 r. I kto by pomyślał, że minister Mirosław Handke chciał się tylko wytłumaczyć z podwyżek dla nauczycieli oraz zwrócić uwagę na to, że powinni więcej pracować, ale państwo powinno im też więcej płacić. Wyszło źle: nauczyciele się obrazili, mimo że dostali przy tym podwyżki. A ciężkie oskarżenie ministra zawisło nad ich zawodem i krzywdzi do dziś.

Wszystko jest w Karcie

Winny jest zapis w ustawie Karta nauczyciela, który dzieli pracę nauczycieli sztywno na dwie części: tę „przy tablicy”, czyli prowadzenie lekcji (tzw. pensum), i tę przez nikogo niekontrolowaną - na sprawdzanie prac, przygotowanie do zajęć, samokształcenie. Drugą część swojej pracy nauczyciele zwykli wykonywać w domu. Jedni sumiennie, inni nie, jak to ludzie. Pierwszą przyjęli jako jedyny warunek zatrudnienia: „Mam etat? To znaczy nie więcej niż 18 godz. w szkole, a od reszty pracodawcy wara!”. Dziś już nikt nie pamięta, czemu przy tablicy ma być 18 godz., a nie więcej albo mniej, ale każdą próbę przekroczenia tej granicy nauczyciele odbierają jako zamach na ich wolność i honor.

Odkąd więc rząd PO-PSL dorzucił im po dwie godziny w tygodniu na kółka zainteresowań i prace wyrównawcze dla uczniów, uparcie mówią na to „darmocha”.

Aż trudno uwierzyć, że dobrze wykształceni ludzie nie dostrzegają, że to tylko określenie drobnej części zadań z ich ustawowego 40-godzinnego tygodnia pracy.

Co zrobić z pensum?

Jak naprawdę pracują polscy nauczyciele? Czy wychodzą ze szkoły w południe i zajmują się już tylko wypoczynkiem? Czy naprawdę - jak powiedział kilka dni temu w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” prof. Leszek Balcerowicz – „czas pracy polskich nauczycieli przy tablicy jest chyba najkrótszy na świecie”?

Podczas debaty ''Komu przeszkadza Karta nauczyciela?'' w ''Gazecie'' w ubiegłym tygodniu prysły oba te mity.

- Nauczyciele rzadko pracują tylko na pełnym etacie. Średnio mają po 2,5 godz. w tygodniu godzin nadliczbowych - wyliczył dr Mikołaj Herbst, ekonomista i specjalista ds. systemów edukacyjnych i ich finansowania z Uniwersytetu Warszawskiego.

Wychodzi więc na to, że nauczyciele pracują średnio 22,5 godz. w tygodniu, a nie wyłącznie 18, do czego zmusza ich pensum. - Skoro i tak pracują więcej, niż przewiduje pensum, nie może to być argument za tym, żeby pensum ocalić. Wręcz przeciwnie: to argument za tym, aby sprawę pensum zrewidować - mówił Herbst.

Nie mogli się z nim nie zgodzić nawet obecni na sali związkowcy ze Związku Nauczycielstwa Polskiego i „Solidarności”. Przecież z hasłem: „Nauczyciele i tak pracują więcej, niż jest w ustawie” co roku domagają się podwyżek. Czy teraz będą udowadniać, że nauczyciele jednak pracują mniej? Wątpliwe.

Porażki podwyżek

Oto dwa wyrywkowe przykłady:

* Monika, nauczycielka klas 1-3 w dolnośląskiej wsi: 14 lat pracy, etat plus godziny nadliczbowe w tygodniu, w sumie 25 godz. zajęć, dają jej 2,8 tys. zł na rękę miesięcznie (w tym dodatek wiejski i mieszkaniowy 360 zł). To za mało, żeby spokojnie utrzymać z mężem, nauczycielem akademickim, czteroosobową rodzinę. Ale Monice w tym kwartale udało się coś ekstra - dzięki unijnemu projektowi zdobyła dodatkowe 10 godz. w tygodniu (najczęściej w soboty), dorobiła więc w niespełna 3 miesiące ekstra 6,5 tys. zł.

* Wojtek, informatyk w Warszawie, także po kilkunastu latach pracy nie może sobie pozwolić na goły etat. Z półtora etatu w jednej szkole (jako informatyk oraz administrator sieci), a ćwiartki w trzeciej wyciąga miesięcznie 3,4 tys. zł. To go raczej nie sytuuje w szeregu zamożnych warszawiaków.

Gdyby ich etaty wynosiły nie 18, ale pełne 40 godz., obojgu by nie starczyło czasu na dodatkowe umowy.

Co z tym zrobić? Jedyną radą są - utrzymują związki zawodowe - kolejne podwyżki.

Jednak jak wskazuje doświadczenie, podwyżki kosztują budżet krocie, ale nie są przez nauczycieli zauważane. Rząd PO-PSL wydał na podwyżki dla nauczycieli 18 mld zł, a nauczyciele dostali do tysiąca złotych brutto (stażyści zamiast tysiąca zarabiają dwa).

Prof. Balcerowicz nazwał system wynagradzania nauczycieli „urawniłowką”. I miał w tym rację. Jest nawet gorzej, bo przestarzałe zasady nakazują lepiej płacić nauczycielom pracującym w większym komforcie: na wsi, w mniejszych szkołach, z mniej licznymi klasami i dziś już lepiej ułożoną młodzieżą. Bez zważania na to, że koszy utrzymania w mieście są znacznie wyższe.

Nauczyciele dostają, poza „dodatkiem wiejskim”, mniej więcej po równo, w zależności od stażu pracy. W ten sposób mimo kilkakrotnych podwyżek system ma nadal te same wady, które wypunktował kilkanaście lat temu Handke - państwo płaci nauczycielom mało i przymyka oko na to, że mało pracują, w nadziei, że gdzieś sobie na boku dorobią i będzie spokój.

Deregulacji nie będzie

Tymczasem spokoju nie ma. Spada liczba uczniów - o milion w ciągu pięciu lat! - a samorządy przyciśnięte skąpymi budżetami zaczynają w edukacji szukać oszczędności. Będą likwidacje szkół, będą też zwolnienia. Albo praca na gołym etacie, bo na nauczycielskie nadgodziny i drugie etaty zabraknie uczniów oraz klas.

Ponad trzy lata temu ówczesny szef doradców premiera Michał Boni obiecał, że rząd w końcu zbada, ile pracuje polski nauczyciel. Nie po to, aby mu dołożyć roboty, ale żeby go realnie zatrudniać i realnie mu płacić.

Badanie zostało zlecone - za unijne pieniądze wykonuje je Instytut Badań Edukacyjnych w Warszawie.

Końca jednak nie widać. Minister poprzedniej kadencji Katarzyna Hall obiecała wyniki na wiosnę tego roku. Jest czerwiec, dziś IBE podaje, że ankiety ciągle jeszcze trwają, wyniki będą w przyszłym roku, a cały raport - w czerwcu, również w przyszłym roku.

Nieoficjalnie mówi się, że w ankietach nauczyciele podają tak wysoką liczbę godzin pracy, że właściwie należałoby uznać, że każdy z nich pracuje na kilka etatów. Nic dziwnego: podobnych efektów po takich ankietach doczekali się Austriacy, którzy też badali czas pracy swoich nauczycieli, żeby ich wreszcie uczciwie zatrudnić. Żadnych zmian nie udało im się po tym wprowadzić - nauczyciele skrupulatnie wpisywali do dzienniczków każdą przeczytaną książkę; wiadomo przecież, że lektura to też część ich warsztatu pracy.

Z tym samym problemem spróbowali sobie poradzić Szwedzi: mimo oporu silnych związków zawodowych zderegulowali zawód nauczyciela, uwolnili i czas pracy, i pensje oraz pozostawili je do dyspozycji samorządom. Dyrektor szkoły umawia się z nauczycielem, ile godzin w danym roku będzie pracował „przy tablicy”, ile przeznaczy na działania wychowawcze, a ile np. na wycieczki.

Efekt? Najpierw wzrost motywacji u nauczycieli, potem spadek wyników uczniów.

Podczas debaty w „Gazecie” wiceminister edukacji Maciej Jakubowski podał przykład Szwecji jako przestrogę. - Wobec tego nie będziemy deregulować zawodu nauczyciela - oświadczył.

Pracy i płacy

Co jeszcze można zrobić, żeby dobrze i sprawiedliwie płacić nauczycielom, skoro wiemy, że od nich w dużym stopniu i naprawdę zależy przyszłość nie tylko edukacyjna, ale też sukces życiowy całego społeczeństwa?

- Nie godzę się na to, aby najlepiej wykształceni mieszkańcy mojego miasta z dnia na dzień stali się bezrobotnymi - przyznała szczerze podczas debaty w „Gazecie” Ewa Kamińska, wiceprezydent Gdańska. Powinna zamknąć 25 szkół w „starych” dzielnicach miasta. Nie chce - jak mówi - robić tam pustyni intelektualnej. - Dlatego szkoły muszą się zmienić, muszą znaleźć zajęcie dla swoich nauczycieli. Nauczyciel nie ma wyłącznie prowadzić lekcji, częścią jego pracy są działania wychowawcze i opiekuńcze - mówi wiceprezydent Kamińska.

I chce płacić nauczycielom za całość tych zadań, a nie tylko za tę część „przy tablicy”. Część gdańskich szkół właśnie główkuje, jak to osiągnąć - już w ramach 40-godzinnego tygodnia pracy, bez wydzielania sztywnego pensum. Jak nauczyciele będą mieli za to płacone? W obecnych warunkach - musieliby dostać według ministerialnych tabelek, co spowodowałoby realny spadek zarobków, bo będzie mniej okazji do dorabiania. A są też samorządowcy, którzy zdesperowani każą nauczycielom odsiedzieć w szkole 40 godz. w tygodniu. Podczas naszej debaty nauczycielka mówiła: - Siedzimy bez uczniów i wymyślamy sobie zadania!

Z drugiej strony jednak inne określenie nauczycielskiego etatu spowoduje jego urealnienie. Teraz samorządy płacą nadgodziny, dodatkowe połówki i ćwiartki etatów nauczycielom, którzy traktują 18 godzin pensum jako całość swojej pracy.

W takiej sytuacji ma rację Paweł Huelle, który w „Gazecie” odparował prof. Balcerowiczowi: „Przeciętna polska nauczycielka - bardzo ciężko pracująca, po wielu latach pracy, staży, szkoleń - dostaje na rękę maksymalnie 2400 złotych. Mnie jest wstyd. Wstyd za państwo polskie, które nie potrafiło do tej pory skutecznie postawić na edukację”.

Mają też jednak rację samorządowcy, którzy domagają się uwolnienia nauczycielskich pensji, żeby płacić zadaniowo, ale pensje różnicować ze względu na liczbę zadań. Mają ją również oświatowi związkowcy, którzy nie wierzą w dobre serce każdego samorządu i widzą groźbę oszczędzania na nauczycielskich pensjach oraz etatach.

Czas najwyższy, żeby w ten spór wszedł wreszcie rząd i nie zostawiał nauczycieli na pastwę samorządów, a samorządów na pastwę nauczycieli.

Czas urealnić nauczycielskie pensje oraz czas ich pracy. Nie po to, żeby na nauczycielach oszczędzić, ale po to, żeby od nich wymagać godnej pracy i godnie za nią płacić.

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl - http://wyborcza.pl/0,0.html © Agora SA

http://wyborcza.pl/1,75478,11954648,Nauczyciel_do_tablicy.html?utm_source=HP&utm_medium=AutopromoHP&utm_content=cukierek1&utm_campaign=wyborcza