24.02.2017
Jak nie używać telefonu komórkowego
Łatwo jest ironizować na temat posiadaczy telefonu komórkowego. Trzeba jednak ustalić, do której z wymienionych poniżej pięciu kategorii należą. Pierwsza to ludzie z niezauważalnym czasami upośledzeniem, zmuszeni utrzymywać stały kontakt z lekarzem lub pogotowiem ratunkowym; chwała postępowi technicznemu za oddanie im do dyspozycji tak dobroczynnego aparatu. Druga to ci, którzy ze względu na ważne obowiązki zawodowe muszą stawić się na każde wezwanie (dowódcy straży pożarnej, lekarze rejonowi, specjaliści od przeszczepów oczekujący na świeże zwłoki oraz Bush, bo jeśli jego zabraknie, świat wpadnie w ręce Quayle’a); komórka to dla nich twarda konieczność i żadnej radości im nie sprawia. Kategorię trzecią stanowią cudzołożnicy. Dopiero teraz, po raz pierwszy w dziejach, mają oni możliwość otrzymywania wiadomości od tajnego partnera w taki sposób, że członkowie rodziny, sekretarki i złośliwi koledzy nie są w stanie podsłuchać rozmowy. Wystarczy, żeby numer znali tylko ona i on (albo on i on, ona i ona; innych możliwych kombinacji nie potrafię podać).
Wszystkie trzy wymienione wyżej kategorie mają prawo do naszego szacunku. Co się tyczy dwóch pierwszych, gotowi jesteśmy znieść zakłócenie spokoju w restauracji lub na pogrzebie, cudzołożnicy zaś są zazwyczaj bardzo dyskretni.
Natomiast pozostałe dwie kategorie są grupami podwyższonego ryzyka (również dla siebie, nie tylko dla nas). Pierwsza to ludzie nieumiejący ruszyć się z miejsca, jeśli nie mogą paplać o błahostkach z przyjaciółmi lub krewnymi, z którymi przed chwilą się pożegnali. Trudno byłoby im wytłumaczyć, dlaczego nie powinni tak postępować. Nie są w stanie opanować dążenia do kontaktu z innymi, cieszyć się chwilami samotności, interesować się tym, co w danej chwili robią, rozkoszować się oddaleniem po delektowaniu się bliskością, muszą demonstrować swoją wewnętrzną pustkę, czyniąc z niej wręcz własny emblemat i sztandar; skoro tak jest, ich problemem powinien zająć się psycholog. Przeszkadzają nam, ale musimy zrozumieć ich straszliwą wewnętrzną jałowość, dziękować Bogu, że nie jesteśmy nimi, i wybaczać (nie wolno nam dać się opanować szatańskiej radości, że tacy nie jesteśmy, byłby to bowiem przejaw pychy i braku miłosierdzia). Uznajmy w nich swoich bliźnich i nadstawmy drugie ucho.
Do ostatniej kategorii zaliczają się — oprócz stojących na najniższym szczeblu drabiny społecznej nabywców atrap komórek — osoby pragnące publicznie dowieść, że są bardzo potrzebne innym, zwłaszcza ze względu na prowadzone interesy. Rozmowy, których musimy wysłuchiwać na lotniskach, w restauracjach i pociągach, prawie zawsze dotyczą transakcji finansowych, opóźnień w dostawie profilowanych wyrobów żelaznych, przyspieszenia wyprzedaży partii krawatów oraz innych spraw, które w intencji mówiącego upodobniają go do Rockefellera.
Otóż mechanizm podziału klasowego okazuje się okrutny. Zarabiający ogromne sumy nowobogacki wskutek ciążącego na nim proletariackiego piętna nie umie posługiwać się sztućcami do ryb, zawiesza małpkę na tylnym oknie swojego ferrari, świętego Krzysztofa na tablicy rozdzielczej prywatnego odrzutowca i wymawia manágment zamiast mánagment. Nie zaprasza go więc księżna de Guermantes (a jego dręczy pytanie dlaczego, skoro posiada jacht tak długi, że sięga jak most od brzegu do brzegu).
Tacy ludzie nie wiedzą, że Rockefeller nie potrzebuje komórki, bo ma sekretariat tak duży i sprawny, że tylko w najgorszym wypadku, kiedy umiera jego dziadek, pojawia się kierowca i szepce mu coś do ucha. Człowiek prawdziwie potężny nie musi odpowiadać na każdy telefon, wręcz przeciwnie — jak zwykło się mawiać, często bywa niedostępny. Nawet na niskim poziomie zarządzania za symbole sukcesu uchodzą klucz od własnej toalety i sekretarka mówiąca: „Szef przed chwilą wyszedł”.
I tak ten, kto popisuje się swoim telefonem komórkowym jako emblematem władzy, w rzeczywistości ujawnia wszystkim swoją rozpaczliwie podrzędną pozycję. Musi przecież stawać na baczność — nawet jeśli leżał w łóżku z kobietą — za każdym razem, gdy zadzwoni pełnomocnik zarządu; aby zarobić na życie, jest skazany na ściganie dniem i nocą dłużników; z powodu jakiegoś czeku bez pokrycia bank prześladuje go nawet podczas pierwszej komunii córki. Fakt ostentacyjnego posługiwania się komórką świadczy jednak, że o tym wszystkim nie wie — co dowodzi jego bezapelacyjnej marginalizacji w społeczeństwie.
Umberto Eco
Więcej felietonów Eco można znaleźć w dopiero co wydanym tomie pt. „Jak podróżować z łososiem” (Wyd. Noir Sur Blanc).